"The Lost Flowers of Alice Hart" Holly Ringland
Dzisiaj o książce, którą domęczyłam do końca w nadziei, że może jednak coś z niej wydobędę - The Lost Flowers of Alice Hart autorstwa Holly Ringland. Idąc za zagubioną ideą autorki, mogłabym dodać zdjęcie Amaranthus caudatus, kwiata znanego też pod nazwą ‘’love lies bleeding’’, all hope lost! Dlaczego?
Kwiaty, a w zasadzie ich znaczenie, niesamowita
sztuka floriografii, która trendem tik tokowym objęła powściągliwą wiktoriańską Anglię, miała być siłą napędową
tej opowieści. Autorka przerobiła tradycję angielską na australijską i użyła
Australian native flowers – sprytne to i ciekawe i to mnie przyciągnęło do książki. No i jeszcze
fakt, że Amazon zrobił mini serial z Sigourney Weaver w jednej z głównych ról.
Obejrzałam kawałek, spodobał mi się klimat, mocne role kobiece, zapowiedź
ciekawej, emocjonalnej historii i stwierdziłam, że warto najpierw przeczytać.
Zamówiłam, wyczekiwałam, w końcu zaczęłam czytać i, jak to by Magda Kuraś
Quintet zaśpiewała: czytałam i płakałam. Niestety z rozczarowania i frustracji.
Dom w Thornfield z ogrodami prowadzonymi od kilku
pokoleń przez kobiety z rodziny Hart, miał być miejscem magicznym,
uzdrawiającym, dającym nadzieję skrzywdzonym kobietom. To tam tytułowa
bohaterka wylądowała jako dziecko będąc ofiarą przemocy ze strony ojca, również
z rodziny Hart. Tam dorastała no i miało być zupełnie inaczej, miały być
kwiaty, ziemia, silne, wspierające kobiety, rozmowy, zrozumienie.
Kartka po kartce rozczarowanie. Gdzie te mocne
kobiece postacie? Gdzie rozwijający się logicznie wątek i przyjemność
odkrywanie historii i interpretacji? Gdzie narracja prowadząca przez labirynt
emocji i nadzieja uzdrowienia? Miały być kwiaty wplecione w wydarzenia, cisi
bohaterowie leczący energią ziemi. I nic z tego nie było. Była bardzo męcząca,
za szczegółowa narracja, prowadzenie czytelnika za rękę, nużące opisy, płytkie
osobowości, brak współ-odczuwania przez czytelnika. Czytelnik nie odkrywa, tylko zostaje
informowany, podczas gdy bohaterka dorasta i w ogóle niczego się nie dowiaduje,
tylko zgaduje, męczy się, a czytelnik
razem z nią. Od czasu do czasu wpada zdanie za piękne, za filozoficzne na
ogólnie kiepską całość. Taki
szczegółowy, ciągnący się głównie
monolog narratora, przynoszący jedynie frustrację.
Jedyna
rzecz jaka zrobiła na mnie ( w roli myths & stories huntress) wrażenie to
opowieść z Rezerwatu Kililpitjara (miejsce wymyślone, ale bazujące na
istniejącym rezerwacie przyrody), gdzie tytułowa bohaterka podejmuje pracę jako
przewodniczka. W środku rezerwatu rośnie krąg krwisto-czerwonych kwiatów
(Sturt’s desert peas). Według legendy żyjącej tam społeczności Anangu, miejsce to jest kwitnącym sercem matki.
„Dawno temu Ngunytju mieszkała wśród gwiazd. Pewnej nocy, kiedy nie patrzyła,
jej dziecko wypadło z niebiańskiej kołyski i spadło na Ziemię. Kiedy Ngunytju
zdała sobie sprawę z tego, co się stało, wpadła w nieukojoną rozpacz. Wyjęła
swoje serce i zrzuciła je tam, gdzie spadło jej dziecko, chcąc być przy nim na
zawsze.” Właśnie ten krąg kwitnących przez dziewięć miesięcy w roku kwiatów to
miejsce, gdzie spadło jej serce.
Piękny
dodatek do opowieści, która niestety zgubiła wątek, wypłyciła bohaterów i
okazała się, jak dla mnie, fiaskiem.
Teraz
zastanawiam się, czy warto czytać jej The Seven Skins of Esther Wilding, czeka
na półce i kusi ładnymi zachętkami na okładce, jakieś to podejrzane ;) Hmmm…
--
Magda Uszko--
Czytambolubię#kochamczytać#książki#książka#book#booklover#bookworm#bookporn#bookphotography#bookaholic#bookstagram#instabook#instagramczyta#igreads#czytaniejestfajne#czytaniejestsexy#terazczytam#takczytam#buecher#szkołajęzykowachełm#szkołajęzykaangielskiegochełm#angielskionline#nativespeaker#mindfulenglish#nauka#jezykobcy#englishisfun#mindfulness#englishclass#angielskidladorosłych#angielskidladzieci
Komentarze
Prześlij komentarz